wiałem, a choć mi dawno się wypadało pożegnać, jakby mi co buty do podłogi przybiło, anim mógł ruszyć.
Co stary szeptał swéj dawnéj znajoméj tego nie wiem, ale to pewna, że na moją stronę nawrócić jéj nie mógł, bo nie raczyła ani mi dać dobrego słowa, ani się stała grzeczniejszą.
Tak blizko godziny wytrwawszy pod dachem tym, pod który się wkradnąć pragnąłem, gdy Niewiadomski żegnać się począł, ja téż musiałem. Wdowa mnie znać i widziéć nie chciała do końca, tylko panna Filipina skinieniem główki i oczyma dała mi czuć żem jéj przykrym nie był.
Powróciłem do domu, a że się gości wczorajszych przerzedziło, wieczorem mogłem Podstolica zastać samego. Zmęczony był i kwaśny, co mu zawsze po hulankach przypadało. Prosiłem go o pozwolenie abym na parę dni do Lublina mógł jechać.
Posłyszawszy zachmurzył się.
— Co ci to źle? — spytał. — Ja bo widzę że mój chleb nie w smak.
Zmilczałem.
— Poco chcesz do Lublina? — dodał.
— Sprawy mam różne, moje własne... — szepnąłem.
— Mów prawdę — wtrącił — chcesz się odprawić?
— A cóż ja robić tu będę — odezwałem się. — Listów do pisania nie mam, służby żadnéj, przyszłości
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.