Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co to? — zapytał — z Podstolicem kwita z przyjaźni.
— Nie jeszcze — odezwałem się — ale na wsi markotno. Niéma co robić!
— Cóż do kondycji byś wrócił? — zapytał.
— Nie, myślę się choć na najmniejsze miejsce do palestry wśrubować.
Pokręcił głową.
— Myślisz że po kancelarjach nowicjatu nie ma jak wszędzie? — rozśmiał się! — Dopóki ci słońce wejdzie, rosa dobrze oczów naje.
Zamiast do domu, Karpowicz który nie lubił w nim siedziéć, zaprowadził mnie do Szmula na miód. Chciał przekonać ażebym belferował u niego bo ze swojego korrepetytora nie był rad, nie dałem się wziąć na to.
Myślał, dumał, mruczał długo.
— Po staréj znajomości, radbym ci usłużył — odezwał się — ale do tych mecenasów co tu renomę mają, trudno się dostać nawet za skrybenta...
— Do lada kogo, aby początek! — zawołałem.
— Chcesz? — huknął — próbujmy szczęścia u Swierzbińskiego... ale o nim uprzedzić muszę... Rozumu ma on dosyć, bystry, chytry, przebiegły... wszystkie sprawy zdesperowane i kulawe na jego rękach. Parszywych dla niego nie ma. Nauczyć się przy nim można