Przez drzwi wskazane dostaliśmy się do drugiéj izby, któréj wszystkie ściany zajmowały półki pełne fascykułów zapylonych.
U małego stolika siedział człek słuszny, chudy, z twarzą wcale piękną, postawy poważnéj i nic w nim owego sknery i kutwy o którym Karpowicz mówił nie wydawało. Kłamał doskonale całą swą postacią i twarzą, wydając się pono lepszym daleko niż był. Patrząc nań mogło się zdawać, iż się miało do czynienia z człowiekiem surowéj cnoty i nieposzlakowanéj sprawiedliwości.
Stęknął rzucając pióro gdy Karpowicza zobaczył — i wstał.
— A co mi pan powiesz? — spytał spozierając bystro. — Suplikuję krótko, bom mocno zaprzątnięty.
Karpowicz wskazał mnie i węzłowato wyłożył o co chodziło.
— Skriptor! dependent! mnie! a to na co? — począł szydersko. — Spraw nie ma! Człowiek sam ledwie się przeżywi... Chłopców na naukę na fury brać — a co po nich! Darmozjady! A potém — dokończył siadając i biorąc pióro — finał taki, że się niewdzięcznika w pocie czoła sobie zrobi, zdrajcę i wroga.
Machnął ręką.
— Dajcież mi pokój!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.