Była to Filipinka która stała z drugiéj strony za płotem, dwoma rączkami za kołki ująwszy, uśmiechnięta i wesoła.
Skoczyłem z woza wcale nie myśląc o tém że ją spłoszyć mogę. Nie uciekła odemnie.
— Dokąd pan jedziesz? — spytała mnie jakby dobrego dawnego znajomego.
— Pan Bóg mi pobłogosławił — rzekłem żywo — iż panią choć pożegnać mogę. Odprawiłem się dobrowolnie od Podstolica i do Lublina jadę. Kto wie czy ja kiedy w życiu zobaczę pannę Filipinę.
Poczęła główką trząść.
— Dla czego? dla czego? Ale po cóż się było odprawiać od Podstolica.
— Długoby o tém mówić — dodałem smutnie. — Panna byś nie uwierzyła może gdybym powiedział, że się téż do tego przyczyniła...
— Ja? — spytała zarumieniona i zamilkliśmy oboje. Stała tak przy płocie ciągle, główkę spuściwszy na piersi i jedną ręką obrywając dziki chmiel co się po kołkach plątał.
— Mów no pan! — szepnęła.
— Nie powiem więcéj — rzekłem — tylko żebyś się pana Podstolica strzegła. Człowiek jest dobry pewnie, ale płochy i bałamut, a panna warta tego abyś sobie stateczną miłość znalazła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.