Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Wejrzenia nasze się spotkały.
— Niech się pan o mnie nie boi — rzekła głosem stłumionym. — Ja Podstolica cierpieć nie mogę choćby go u nas dobrze w domu przyjmowano... ja... nie! O! nie!
Sięgnąłem zuchwale ręką ku jéj rączce zajętéj chmielem, którą ona śmiejąc się o fartuszek otarła, urwała gałązkę chmielu i razem z nią mi ją podała.
Pocałowałem chwytając zielone liście na niezabudź.
— A wie panna Filipina — odezwałem się śmieléj — że chmiel to ziele weselne?
Zakryła sobie oczy...
— Nie! nie wiem... nie wiem — poczęła śmiejąc się, z płaczem w głosie — ale nie zapominaj pan o mnie... Kiedyś się zobaczemy...
Spojrzała na mnie potrząsając główką, puściła kij który w ręku trzymała, skoczyła na ziemi i znikła.
Długo stałem oszołomiony, aż woźnica który opodal stał i koniom trawę gryźć dając przyglądał się téj scenie, począł wołać byśmy jechali...
Muszę to wyznać, żem zjawienie Filipinki miał jakby cud łaski Bożéj, która mi tą krótką rozmową, męztwa i ducha dodać chciała.
Podróż potém szła już przy lepszéj myśli aż do końca!
Nie będę opisywał pobytu mojego trzyletniego u Swierzbińskiego; nauczyłem się u niego wiele, ale