Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiono że i nieszlachta chcąca się podszyć pod herb i nazwisko przez niego sobie dokumenta potrzebne wyzyskiwała.
Nie było nigdy mowy o fałszowaniu ich, mecenas zapewniał że się dokumenta znaleźć muszą, ale za kwerendy po aktach od roku po dukacie i więcéj często opłacać było potrzeba.
Oburzyło mnie to wielce — lecz nie maczałem w to ręki.
Koszlawy ten łotr skryptor którego Ludkiem zwano, miał największą satysfakcję co najczarniejszego znalazł na swego pryncypała przedemną opowiadać.
Mój stosunek z mecenasem nie był poufałym, robiłem co mi kazał, prawie zawsze wedle jego myśli, był ze mnie kontent i po upływie pewnego czasu, zaczął mi powierzać koncypowanie dokumentów, pisanie odpowiedzi na manifesta i t. p. Pierwsze próby były straszne dla mnie, Swierzbiński mazał i prostował, lecz po roku doszedłem do tego że często nie czytając już przyjmował co mu podawałem. Czułem żem mu był potrzebnym, ale mowy o remuneracji żadnéj nie było. Na odzież nową i na buty datki od klijentów, na kancelarję wystarczały, choć Ludek z nich zawsze lwią część zabierał.
Trudno sobie wyobrazić życia bardziéj monotonnego i smutniejszego nad to jakie tu pędziłem.