Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Do pisania zawsze było tyle że o spoczynku myśleć nawet nie mogłem. Od rana więc już za stołem po grzanem piwie i kawałku chleba, dotrwać trzeba było do obiadu kusego i lichego, po obiedzie toż samo do nocy, przy wieczerzy jeszcze gorszéj niż strawa południowa. Podpiwkiem się krzepiło, bom wódki nie lubił.
Tę Ludek sobie w płaskiéj flaszce nosił i w cholewie ją trzymał, co raz to do niéj zaglądając.
Jedyną odmianą było gdy przyodziawszy się czyściéj towarzyszyłem na trybunał mecenasowi, pozostając zwykle w sieni, gdzie jak na targowicy gwar, ścisk, wrzawa panowały i wszelakich się awantur napatrzeć a historji nasłuchać było można. Tu i na sądach mało kiedy nie dusili się ludzie. Interesowanych, ciekawych, sług i dworzan, panów deputatów zawsze pełno było. Tu się odbywały tajne rady, traktowania, ztąd szły na salę hasła, a często gdyby nie groza i nie warta przyszłoby do bójki.
Czasami już z dobrego śniadania i podochoconym deputatom ciągnącym na górę, na drodze zastępowali ci co ich gdzieindziéj złapać nie mogli i za ręce ściskali nie bez wciskania...
Tu ja cum sociis malorum, dependentami, skrybentami innych mecenasów robiłem znajomości, z których nie wiele korzystałem.