Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez te trzy lata często bardzo rozmyślałem o Filipinie, a gałązkę chmielu choć zwiędłą i zeschłą konserwowałem w pudełku. O niéj ani o matce wiadomości żadnéj dostać nie mogłem. Wyobrażałem sobie, że pewnie lub za mąż wyjść musiała, albo padła ofiarą Podstolica. Żal mi jéj było.
Jakoś wprędce po spotkaniu z Fabusiem, któremum z oczów zszedł aby mnie nie widział, gdym w niedzielę swoim zwyczajem w kościołku Św. Michała przy Grodzkiéj, rannéj mszy słuchał, zobaczyłem klęczącą i modlącą się rzewnie a płaczącą bardzo ubogo przyodzianą dzieweczkę, na widok któréj, choć twarzy dobrze dojrzeć nie mogłem, serce mi się gwałtownie poruszyło. Przypomniała mi Filipinkę, alem nie mógł przypuścić nawet, aby ona ta sama i w takiéj odzieży, która ledwie służebnym przystała, zjawić mi się mogła. I cóżby robić mogła w mieście.
Choć w niepewności wielkiéj czekałem umyślnie aż zaczną wychodzić z kościoła, stanąłem przy drzwiach i upatrywałem. Nareszcie wstała i gdy się zwróciła ku mnie wątpić nie mogłem iż ona była. Ale jakże zmieniona biedaczka, zbladła, z twarzą wychudłą. Tylko te duże oczy niebieskie — świeciły jeszcze... Szła jakby nie widząc i na nic nie patrząc, aż gdy się do chrzcielnicy ze święconą wodą zbliżyła — postrzegła mnie i — stanęła...