litościwa, ale czasu do pieszczot nie miała. Wszyscy zresztą ile nas było, wedle prawa Bożego, pracować musieli. Ona, nie młoda już, często słabiejąca, on na którego głowie był chleb powszedni całéj gromadki, starszy odemnie jedyny synaczek ich Mironek, starsza jeszcze od niego córka Marychna, parobczak Fedoś, zgrzybiała już matka Borysiakowéj Praxeda Salomoniakowa, każdy miał robotę jakąś — nikt do góry brzuchem leżąc próżnować nie mógł.
Pierwszym urzędem jaki mi się dostał było — o ile pomnę — wypędzanie i strzeżenie kilkorga gęsi, z któremi nie małego zaznałem kłopotu. Wprawdzie jako godło władzy nad niemi wręczony mi był długi pręt, którym miałem prawo machać, ale krzykliwa gromadka, szczególnie jejmość czuwająca nad pisklętami, otwarty bunt podnosiła przeciw mnie, i skrzydła straszliwie rozstawiwszy, szyję wyciągając, sycząc biegła na mnie tak jakby ani pręt ani ja wiele ją strachu nie nabawiały.
Na pastwisku zaś wyznaczonem dla gęsi trudno je było utrzymać, gdyż pojęcia tego co dozwolonem a co zakazanem było nie miały i parły się najczęściéj albo w zboże cudze lub na łąkę zatkniętą.
Nęciły je wreszcie i kałuże a wody, w które ja daléj kolan iść nie śmiałem za niemi, z czego z perfidją wyrachowaną korzystały, naigrawając się ze mnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.