Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Życie robotnic było klasztorne, zamknięte, utrzymanie skąpe, płaca bardzo mała ale w domu przynajmniéj był spokój i opieka, a że panna Filipina do najbieglejszych liczyła się haftarek, kasztelanowa ją protegowała...
Wszystkie te szczegóły opowiadając mi ze łzami gdym ją za bramę krakowską odprowadzał, biedna Filipinka spoglądała téż na mnie ciekawie.
Z kolei przyszło na mnie spowiadać się przed nią z własnéj doli, a żem ja narzekać na los nie był nawykły i zasmucać jéj nie chciałem, wesołom opowiedział o mojém nędzném życiu, dodając że przy pomocy Bożéj spodziewam się dobić lepszéj konjunktury.
— A wówczas — dodałem wzdychając — niech panna Filipina pewną będzie, że zeschła gałązka chmielu którą na niezabudź od niéj dostałem, znowu się, zazieleni, bom ja nigdy a nigdy o niéj nie zapomniał.
Zapłoniła się cała.
— Ale czyż może być! — spytała — żebyś pan...
— Tak mi dopomóż Boże — rzekłem poważnie. — Od pierwszego razu, gdym na nią spojrzał, obraz mi jéj nie wychodził z pamięci. Ale — na szczęście czekać potrzeba — dodałem. — Dziś ja nie mam za co rąk zaczepić, przecie uczę się i coś umiem, a choćby dziesięć i więcéj lat tak trwać przyszło... serce się moje nie odmieni...