Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

że choć ostatkami gonił i bieda była w domu, żył jeszcze, z łóżka się nie podnosząc już, bo mu obrzękłe nogi odjęło. Chciałem się do niego koniecznie dostać. Od czasu jak u Świerzbińskiego praktykowałem, anim razu go o żaden odpoczynek nie prosił. Gdym go zagadnął o to, ostro spojrzał mnie...
— A co? świerzbi już, chcesz iść precz? — zapytał. — Toć wiem, że niczego oprócz niewdzięczności spodziewać nie mam, ale mów, kto cię odmówił? do kogo chcesz?
Zakląłem mu się najmocniéj, a znał mnie, żem nie kłaniał nigdy, iż do starego Niewiadomskiego chcę iść i nawiedzić go.
— A co ci po starym trutniu? — odparł.
Gdym o wdzięczności przebąknął, począł się śmiać mocno...
— Ja bo ci zawsze mówiłem — rzekł — żeś ty głupi. A co? przewietrzyć się chcesz. Tydzień ci czasu daję, idź i wracaj.
Jechać nie miałem w istocie za co, więc iść musiałem... Mil sześć, a było to porą jesienną, nie późno jeszcze, nie straszyły mnie. Wybrałem poniedziałek, choć do podróży feralny, z téj racji, aby niedzieli, w którą widywałem zawsze Filipinkę, nie stracić. Obrachowywałem się, że juściż mil trzy, choć nogami zasiedzianemi, w dzień ujść potrafię. We wtorek powi-