Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Głos się tylko zachrypły odezwał z kąta:
— A kto tam?
Jam się dopiero ze światła wszedłszy rozpatrywać zaczynał. Przystąpiłem bliżéj. Na ogromném łożu, co by się lepiéj barłogiem nazwać mogło, leżał obwiązany, narzucony pierzynami brudnemi, stary Mostowniczyc. W ciemności oczy tylko jego z bladéj twarzy obrzękłéj świeciły.
Nie poznał mnie aż po głosie.
— Roszek — panie Mostowniczycu — do nóg waszych się ściele.
— Komenjusz? — spytał zmienionym i osłabłym głosem. — O to w sam czas gdy ja się na łono Abrahama wybieram. Któż ci powiedział, że czas się żegnać? hę?
— Nikt mi nie mówił nic, anim się spodziewał, że chorym mojego dobrodzieja zastanę — począłem.
— A po cóżeś to przywędrował? zkąd? cóż to do téj pory nie masz jeszcze ni łomu ni domu?
— Zkądżebym je wziął?
— A pięć palców, szósta głowa? na cóż to ci je Pan Bóg dał? — mówił chrypiąc i coraz spluwając. — Nie mówię tacy jak ja, jak twój Podstolic co tracić muszą, ci do roboty ani palców ani głowy nie potrzebują, dosyć brzucha i gardła. Hę? Siadaj na stołeczku...
W tém przerwał sobie i głośniéj zakrzyczał: