Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

raczkową, wychodzoną a od dołu zabłoconą. Ale to wszystko razem tak na nim leżało, tak się z tém nosił, jakby atłasy miał na sobie, lamę i aksamity. Chód był téż nie zwykły, bo stąpał z partesów nogi wyciągając i podnosząc.
Przestąpiwszy próg stanął i zapytał.
— Jak asindzia zowią?
Głos był tubalny, gruby i groźny — a w nim coś kaznodziejskiego.
— Za pozwoleniem, — odparłem wstając, — alem ja tu gospodarz a asindziéj u mnie gościem — zatém mnie przysługuje prawo zapytania.
— A no — rzekł — jestem Jan Aleksander Bończa Pokrzywnicki.
Mówił to takim tonem, z taką prozopopeją, jakby się przezentował Koniecpolskim albo Lanckorońskim. Mnie zaś tém nazwiskiem jak młotem uderzył. Wiedziałem już co się święci. Spuściłem głowę, czułem się winnym.
— Jakże acana zowią? — dodał głośno i dobitnie.
Mnie też zowią Pokrzywnickim — rzekłem.
— Bończa! — spytał.
— Nie — odparłem, — ja jestem sierotą i mojego pochodzenia nie znam.
Począł się we mnie wpatrywać pilno.