za powinowatego, a manifest mi pisz... Na rany pańskie... procesowi upaść dać, to śmierć dla mnie, ojcu na łożu śmiertelném poprzysiągłem, że nie popuszczę że gdyby mnie na kolanach prosili — nie daruję...
Milczałem niewiedząc jeszcze co mu odpowiedzieć gdy niespokojny pan Aleksander dobył z kieszeni chustkę brudną i węzełek jej konwulsyjnie rozplątywać zaczął.
— Tak mi Panie Boże dopomóż odezwał się — i święta męka Twoja, więcéj nad pięć tymfów nie mam. Widzisz... Nie będzie o czém do domu powrócić, gdy i te im oddam. Zlituj się! a gdybym miał ostatnią parę koni sprzedać — muszę manifest zanieść. Ratuj! Periculum in mora! Termin prekluzyjny nadchodzi! Nieopuszczaj krwi swojéj, ratuj!!
Łzy mu w zaczerwienionych oczach stały. Żal mi go było, reflektować nie było sposobu. Zaledwiem dał znak głową, że się zgadzam, gdy pan Aleksander skoczył ściskać mnie...
— Dobra krew nie zawodzi! — zawołał! — Zresztą wiesz co — nagrodzić się może twoja poczciwość.
Nie dokończył i jakby za język się ukąsił, siadł przysunąwszy do stołu szybko bardzo dyktując mi zawikłaną treść owego manifestu.
Siadłem pisać z wprawą jaką mi dała praktyka. Na stole w butelczynie stała resztka piwa. Pan Ale-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.