Odsunąłem mu pieniądze nazad.
— Nie — rzekłem litując się nad nim — co będzie to będzie, ja jutro mogę znaleźć robotę, kredytu trochę mam... manifest wniosę!
— Niech ci Bóg najwyższy płaci! — zawołał Pokrzywnicki głosem łzawym, który drżał i mienił się. — Lżéj oddycham. Oddam ci, oddam, byle mi znów grad nie wybił... A! gdy się komu nie wiedzie to nie wiedzie. Nie wiesz — boć mnie nie znasz... Zszedłem na trzy chaty w Rubaszowie... trzy chaty, a i ta jedna szelma stara bez uprzęży! Łajdak — konia nie dopilnował i zdechł. Wszystko pożarli ci Świderscy. Otchłań ten proces, alem ojcu poprzysiągł...
Dzieci nie mamy, nas dwoje z żoną, dobijemy się do końca, choć o suchym chlebie! Ale komu ja ten proces zostawię?
Przerwał zadumawszy się... Nie mając mu co odpowiedzieć siadłem zaraz manifest przepisać.
Taka była moja pierwsza znajomość z panem Aleksandrem Pokrzywnickim z Rubaszowa. Choć mi nie był ani swatem ani bratem, ani nas nic nie łączyło, miałem kommizerację nad tą ofiarą.
Wieczorem biedak zasiedział się u mnie, opowiadał, płakał, gniewał się, srożył — a gdyśmy się rozstawali wycałował i wyściskał najserdeczniéj.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.