Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

przy nich a znakami porozumieć się było można. Zresztą już mnie tam znano, a Filipinę lubiono...
Gdym się pokazał, wnet jedna z dziewcząt mrugnęła abym pod galerją czekał. Niebawem wyszła i ona. W krótkich słowach, aby jéj zawodu nie uczynić, nic o owym Rubaszowie zapisanym mi nie mówiąc, oświadczyłem tylko, że do imiennika mojego na łożu śmiertelném będącego jechać muszę koniecznie, a powrócić będę się starał jak najprędzéj.
Podaliśmy sobie ręce w milczeniu, a ja jéj drżące paluszki ucałowałem — i — rozstać się trzeba było.
Pełną głowę miałem tego nieszczęśliwego Rubaszowa, o którym Wojtek posłaniec naopowiadał mi siła rzeczy niedobrych, że grunta były zajałowiałe, co roku grady tamtędy przeciągały, urodzaju dobrego ludzie nie pamiętali, perz pola zarastał, i t. p. Mówił téż iż długów moc miał nieboszczyk i tak jak na cudzém siedział...
Najętą furką puściłem się przeżegnawszy w drogę. Przy największym pośpiechu, nędzna uprząż dopiero drugiego dnia stanąć mi dozwoliła. W karczemce nadedrogą Wojtek zeskoczywszy dowiedział się, że dziedzic już nie żył od wczora.
Dworek przy wsi, która się na kilka części dzieliła, stał bardzo biednie w wiśniowym sadzie i wierzbach, opuszczony, łatany, szopami lichemi otoczony