Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Sklecony z potrzeby gdy się wioska rozdzielała, szczupły był i bardzo zaniedbany. W największéj izbie na lewo okno zastałem otwarte, nieboszczyk leżał na tarczaniku kilimkiem wytartym pokrytym, przy dwóch świeczkach. Bab kilka płakało i modliło się w kącie. Organista drzemiący modlitwy przy ciele odmawiał...
Kląkłem i zapłakałem nad nim i nad sobą razem. Co tu było poczynać, biedę tę dziedziczyć, czy się wyrzec jéj? Nie wiedziałem sam.
Chwilę tu zabawiwszy, a nie mając u kogo się rozpytać ni poradzić, powlokłem się na plebanję...
Ksiądz, który w progu stał, wydał mi się więcéj do żołnierza niż do kapłana podobny. Średnich lat, twarzy ospowatéj i surowego wyrazu, barczysty, słuszny — korda mu tylko brakło i konia, aby go do kawalerji narodowéj zaszeregować.
Z trwogą przystąpiłem do niego w pierwszéj chwili pozdrawiając i rekomendując się, lecz gdy parę słów przemówił — a głos miał bardzo łagodny — ośmieliłem się wprędce.
Szliśmy z nim do środka.
— Ojcze mój — rzekłem — przyszedłem was o radę prosić. Dobrem sercem nieboszczyk pono uczynił mnie swoim spadkobiercą, chociaż mu nie byłem niczém, ale ja biedny człek grosza przy duszy nie mam, Rubaszowa ta część zadłużona — co ja pocznę?