Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz słuchał i dawał mi się wygadywać. Rzucał tylko pytania coraz nowe, nie odzywał się z niczém. Gdym skończył milczał długo...
— Rada trudna — rzekł — Boga wezwijcie na pomoc niech natchnie. Ja ani radzić ani odradzać nie będę.
Jedno wam powiem tylko — dla człowieka któryby coś miał, te trzy chatki i kawał ziemi odłużonéj, to kula u nogi, a temu co nie ma nic, a pracować chce?? hm? czemuby nie próbować?
— Ale ja najpierwszym obowiązkom nie podołam — odpowiedziałem mu — bo na poczestny pogrzeb dla nieboszczyka zdobyć się nawet nie mogę... a daléj — rąk nie ma za co zaczepić!!
— No — pogrzeb, pogrzeb — zamruczał ksiądz — to tam jakoś połatamy... Ja winienem nieboszczykowi coś, bo choć pieniacz okrutny, serce miał poczciwe; splendoru nie będzie, ale pogrzebiemy go uczciwie... Jeśli odwagę masz? hę? czemuby nie spróbować?
Natchnął mnie trochę odwagą, powróciłem się do dworku, rozpatrzeć... Ksiądz który był przy zgonie dopilnował, nic więc nie rozchwytano — było odzieży trochę, zbroiczek starych parę, coś sprzętu, koni para, krów kilka, nie wiele owiec i drobiu. A począwszy od gumna waliło się wszystko...