Kasztanowaty duży grubokościsty, kolankowaty, choć mu w zęby nie patrzałem, z samych dziur nad oczyma zapadłych pokazywał, że już nie od dziś dnia był na świecie. O jakie ćwierć łokcia mniejszy od niego gniady, trochę młodszy i w ścierwie lepiéj się trzymający, wałowity, mógł służyć jeszcze. Reszta mojego inwentarza odpowiadała temu...
Stara gospodyni Hanna, która za żony i po jéj śmierci służyła przy dworze, okazała mi się tak uczciwą i sumienną, żem ją przy piekarni zostawił.
Do pomocy jéj na przemiany szła stróżka ze wsi. Przy koniach był chłopiec sierotka, powinowaty Żelaza, który choć łotrowato wyglądał, musiałem go przy nich zostawić. W takiem małem gospodarstwie trudno ludzi trzymać dużo, bo to się nie opłaci. Musiał więc on i koni dopatrzeć i innego stworzenia po chlewach i podczas ziela narznąć i nasiekać i przypędzić i wypędzić. Skarżył się, że ma roboty za wiele, ale do czasu musiało zostać jak jest.
Mnie potrzeba było koniecznie do Lublina, aby i co tam zostało zabrać i pannie Filipinie całą prawdę powiedzieć. Miałem już jakąś nadzieję, że za lat kilka gdy się trochę gospodarstwo dźwignie — dworek polepi — a grosz jaki uciuła... i gospodynię można będzie tu sprowadzić a gniazdo słać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.