Zdawszy więc dozór na Kulbakę, dwór na starą babę, poleciwszy Stoińskiemu, aby z łaski swéj miał oko na nich, sam dwojgiem tych koni, których mi prawdę rzekłszy, wstyd było, wyruszyłem wozem do Lublina.
Trzeba było i te papiery nieszczęśliwe czy szczęśliwe, które mi Pokrzywnickiego sprowadziły, zabrać choć dla pamięci, bo o procesie ze Świderskiemi anim myślał.
Milę może od Rubaszowa odjechałem i na gościniec lubelski miałem zwrócić, gdym za sobą turkot usłyszał. Pędziła bryczyna prędko bardzo, trzy konie w niéj, a szlachcic pękaty w wytartéj wilczurze na niéj siedział. Zrównawszy się ze mną, gdym mu się dawał wymijać, zmierzył mnie oczyma i zawołał nagle.
— Stój? stój?
Zdziwiłem się.
— Pokrzywnicki!
— Do usług.
Spojrzałem pilniéj na szlachcica, który miał twarz pstrokatą od plam jakichś czerwonych, twarz pyzatą, a usta wązkie i zacięte...
Pomimo że mi stanąć kazał z bryczki nie złaził. Tknęło mnie, iż musiał być jednym z wierzycieli nieboszczyka, bo oprócz Stoińskiego i Trzaskowskiego, takich co mieli obligi po dwieście i trzysta złotych, kilku było na regestrze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.