Popatrzył mi w oczy.
— Prawda to?
— Nie nawykłem mówić tylko co myślę...
— Chcesz Stoińskiego za arbitra? — zapytał — boś u niego był — a Bogiem a prawdą, myśl to nie moja tylko jego.
— Chętnie — odparłem.
Tu Świderski postrzegłszy się sam, iż pogonią za mną i rozmową podał się w podejrzenie obawy jakiejś, uważał za właściwe dołożyć:
— Bogiem się świadczę — nie mam obawy żadnéj, ani myślałem ręki wyciągać. Gotowem do grobowéj deski stać przy mych prawach — ale ludzie mnie skłonili — ludzie! Nie chcę znowu za pieniacza uchodzić.
— Ani ja — dodałem kłaniając mu się.
Świderski ku wózkowi swemu popatrzył.
— Hm! — rzekł — to rzecz skończona...
Słuchaj acindziéj, sprawa sprawy nie tamuje; a gdybyśmy się wódki napili i kiełbasą wędzoną, a jajami twardemi zakąsili?
Nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu, Świderski téż pierwszy raz usta otworzył i spiesznie poszedłszy do bryczki, w nogach stojącego dobył puzderka.
Tak owa dysputa na gościńcu skończyła się kieliszkiem i zakąską, i pożegnawszy się ruszyłem daléj, a Świderski zawrócił do siebie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.