wstydałem się z pomocą chłopca zastarzałe gnoje moją parą koni wywozić, bo chłopska chudoba na wszystko starczyć nie mogła.
Nigdy może tak mi dnie, tygodnie, miesiące piorunem nie leciały jak teraz. Czasu nie stawało na tyle roboty. Dwór potrzebował koniecznych naprawek począwszy od dachu. Pamiętając o naszém dobrém przysłowiu że nie święci garnki lepią, sam wiele takich rzeczy robiłem, którychem i nie umiał i niepróbował.
Ci co się w początku naśmiewali ze mnie — późniéj się wierzyć nauczyli że gdy się do czego wezmę, choćby mi nie szło — na swojém postawię. Od okiennic i drzwi aż do podłóg pogniłych i powały popruchniałej od zaciekania, trzeba było wszystko łatać. Było zimą tygodni kilka żem musiał w piekarni na ławie spać, bo moje izby z gruntu restaurowałem, aby na św. Jan za kołnierz nie ciekło i choć polepiono było a nie odrapano i brudno.
W tém mnie téż opatrzność Boska w niespodziany sposób ratowała.
Gdym po kątach chodzić zaczął po szopach, po stajniach, po kletkach poznajdowałem takie rzeczy, o których zapomniano, a walały się na pół ziemią przysypane. Pod ścianą stodoły leżało kilka belek suchych indziéj opiłek i tarcic po troszę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.