Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Powiadał mi wręcz że więcéj daleko miał korzyści z nieboszczyka, który nic nie robił i u niego ładu nie było, niż ze mnie com pracował i harował...
— Co to mi za pan z jegomości! — mawiał żartobliwie. — Długów nie lubi, sam za wszystkich robić chce, wódki nie pije, bankietów nie wydaje, procesu nie prowadzi. A, waj! co to mi za pan!
Nieboszczyk był lepszy...
Z pożyczkami się mi stręczył, alem ich unikał — bo nie ma ciężaru nad dług, a lichwa, ta człowieka zje gdyby najwięcéj miał.
Około Wielkiéj Nocy, która w tym roku późna była, odetchnąłem lżéj, pilniejsza robota pospychana była, pola prawie obsiane. Ozimina choć mi mówiono: że pośladami ją siano, jakimś cudem łaski Bożéj, wyszła z pod zimowego kożucha wcale niezgorzéj, oprócz małych kawałków które wyprzały. Kulbaka mówił, że zdawna takiéj nie pamiętał. Prawda, że wiosna była jakby na urząd, — kwiecień ciepły...
Listy Filipinki, które ona pisać tak umiała jakby wiedziała czego mi było potrzeba — wielką rozkosz sprawiały; a tu już i ów święty Jan za pasem był, który mnie miał szczęśliwym uczynić.
Stoińskiemu zawsze dziwnie na mnie łaskawemu i jejmości, nie mogłem już taić tego, że mimo ubóstwa żenić się myślałem, a to bez posagu i wyprawy...