napróżne będą, a na niebezpieczeństwo narazić mnie mogą.
Jak piorunem rażony tą wiadomością, list mnąc w ręku pozostałem długo, słowa przemówić i myśli zebrać nie mogąc. Ksiądz odszedł... jam siedział przybity, i już mnie w świecie nic nie obchodziło, ani gospodarstwo, ni dom, ni życie.
Nieszczęściu mojemu wierzyć nie chcąc rozpamiętywałem tylko i postępowanie panny i jéj listy, nie mogąc pogodzić tego co się stało z tém co mi się obiecywało...
Ludzie moi domyślając się, że mnie coś przykrego spotkać musiało, nie mogąc ze mnie słowa dobyć — porozchodzili się — wieczerzy nie tknąłem i moim zwyczajem nawet gospodarstwa nie obszedłem...
Żyć mi się nie chciało. Dopókim nadziei szczęścia nie miał, byłbym dźwigał brzemię moje, teraz do niezniesienia ciężar jego czułem... Mówiłem sobie, że żyć i pracować nie było po co i na co?
Gdyby nie to żem pobożnym był i Boga w sercu miał, niedaleko od tego było, żem sobie życie chciał odebrać...
Zrywałem się chwilami do Lublina jechać sam — potém zwątpienie ogarniało — po co? A nużbym na te zaślubiny trafił?
Drugiego dnia po nocy bezsennéj, nie lepiéj mi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.