Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

Może mnie to choróbsko tak tkliwym czyniło, może szczęście, alem płakał a płakał... Ona za to śmiała się, żartowała, biegała, po ramionach mnie klepiąc, zawczasu już snując wielkie plany przyszłego gospodarstwa...
Żem ja się ze szczęścia tak rozmazał, w tém nie było dziwu żadnego, ale Stoińscy płakali wesoło jakoś śmiejąc się razem i proboszcz, ostry człek, łzy ukradkiem ocierał...
Choć obiad był — żal się Boże — tak niewystawny, iż ledwie mógł głód zaspokoić, choć wina osobliwego nie miałem, ale wszyscy się u stołu zasiedzieli z nami, i nierychło opuścili dworek.
Gdym potém wszedł z nią do izby, pierwsza rzecz którąm uczynił, to, żem jéj do nóg padł plackiem, dziękując i ślubując, iż tylko dla jéj szczęścia żyć chcę i pracować.
Uścisnęliśmy się długim uściskiem, który znowu łzy pobłogosławiły, ale mi już ślamazarności méj wstyd było; otarłszy więc je prędko — siedliśmy, pierwszy raz dusze sobie otwierając i spowiadając się wszystkich naszych myśli.
Tak nowe poczęło się życie.
Nazajutrz, jak dzień, obojeśmy byli na nogach: Filipinka fartuch przypiąwszy, ja w mojéj opończy siermiężnéj, jedno około obejścia, drugie w polu.