przyprowadził, ludzie śmieli się ze mnie. Zachodzony był i niewiele obiecywał.
Wziąłem się do niego ostro. Sam czyszcząc a pojąc i karmiąc, w niespełna pół roku gdym go Stoińskiemu ze stajni wyprowadził, nie chciał wierzyć żeby tenże sam był.
Wyprowadziłem go na jarmark do Łęcznej i czystego zarobku miałem przeszło trzydzieści talarów.
To mnie zachęciło, kupiłem strzyżaków dwoje.
Daléj szło mi już, żem czasem w stadku po kilkanaście miewał, nigdy długo nie przytrzymując, a byle zarobek sprzedając zaraz i kupując, młodzież szczególniéj. Pan Bóg mi jakoś błogosławił, że ani z zołzów ani z innéj choroby nie traciłem mojego towaru.
Corazem się w tém więcéj lubował, gospodarstwa nie opuszczając.
Prawda żem ani siana, ni słomy, ni owsa nigdy nie sprzedał, żem często dokupić musiał, ale mi i w polu szło lepiéj, bo nawozu był dostatek, a końmi, szczególniéj w bronach, robiłem więcéj własnemi, niż chłopską chudobą.
O naszém szczęściu cóż pisać?
Kobieta była jakiéj drugiéj świat nie widział pewnie. Żartem nawet nigdyśmy się nie spierali o nic, bo téż nie zażądała nigdy coby słuszném i rozumném nie było.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.