Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

szkał, zawsze się zbierał założyć tu rezydencję, coraz nowe były projekty, zaczynano i nie kończono.
Zastaliśmy oprócz gospodarza, jakiegoś francuza Mosie Degrę (tak go zwano), zabawną figurę jakby z komedji, wymównego człeka, który wszystkich śmieszył, a słuchali go jak wyroczni, pana Samujłowicza, rodzaj przyjaciela i plenipotenta, którego tytułowano skarbnikiem, jakim nie wiem, i z sąsiedztwa sędziego Poncikowskiego.
Choć zarzekaliśmy się żeśmy jedli, ale żeśmy się na bryczce przetrzęśli — i — przysłowie powiada: nie wierz gębie, połóż na zębie — musieliśmy z niemi do stołu siadać.
Największą tedy zmianę znalazłem w kuchni. Nie można inaczéj powiedzieć tylko, że smaczno było bardzo, ale co człowiek jadł, jak się to zwało — ani ja, ani Stoiński, nie wiedzieliśmy. Dawali przytém burgunda, sekt szumiący i wina różne...
Przy stole o interesach żadnych mowy nie poczynano, ale o konjunkturach politycznych i o dworach różnych... a o świecie którego my nie znaliśmy... Wciąż tedy wychodziły na plac nazwiska różnych księżn, pań, panów nam zupełnie, nawet z odgłosu nieznanych...
Po obiedzie szli niektórzy do gry w bilard, nam także nieznanéj kijmi popychając kule na stole gładkim,