Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc mnie tak twardym Przemocki nie nalegał, żegnać się począł, dałem mu jechać.
Nazajutrz do dnia wpada do mnie poczciwy Stoiński, pomięszany, zhuczony, na szyję mi się rzuca płacząc.
— Wiesz czém ci te szelmy grożą? Przemocki zajeżdżał do mnie. Nie jest ci wrogiem — on i ja radzimy po przyjacielsku — zatkaj im gębę...
— Ojcze mój — odparłem — sumienie mi nie pozwala, groźba nie dopuszcza uledz... Wziąwszy Boga na pomoc bronić się będę.
— Ale fama! dla dzieci!
Znowu tedy na szyję, prawie do kolan stary mi przypadł.
— Pokombinujecie się — zagódź sprawę.
— Nie mogę — rzekłem. — Nie ja jeden jestem w rzeczypospolitéj takim adoptowanym szlachcicem. Miała zawsze prawo szlachta nasza, kogo chciała do herbu przyjmować. Tysiączne są tego przykłady...
Na fałszu żyć nie godzi się, niech prawda się odsłoni.
Nie pomogły nic perswazje i zaklęcia Stoińskiego — uparłem się.
— Dziej się wola Boża.
Czekaliśmy dalszych kroków z ich strony, a ja tymczasem papiery moje zebrawszy, prawo wertując ku obronie się sposobiłem.