Była to robota smutna, dla mnie upokarzająca, bo mi się babską wydawała i miała to do siebie że mi się przy niéj zaraz spać zachciewało...
Śpiącego zaś zastawszy Salomon łajał okrutnie.
On téż, nie mając co robić, gdy się wymodlił, ziewał, a nie zawsze mogąc pójść do ekonomowéj, bo mąż, choć o starego był zazdrosny — nawet ze mną i z Zagrajem wdawał się w rozmowy.
W drugim tygodniu po wyjeździe Chwostowskiego, było to jakoś jesienią, gdy Salomon ziewał w ganku, a ja w kredensie, wyglądając oknem do którego on był obrócony tyłem, ujrzałem osobliwego człeka wchodzącego na dziedziniec.
Stary był, ale prosto się trzymał, z ubioru wnosząc na szlachcica zakrawał, choć szabli u boku mu brakło. Kij spory niósł w ręku, a węzełek na plecach, ale to mu nie przeszkadzało iść z powagą i zamaszystością pańską...
Ogromna pikowana, wysoka czapka rogata, trochę na jedno ucho pochylona, dodawała mu imponującego wyrazu.
Szedł zwolna rozglądając się, a na twarzy pomarszczonéj uśmiech mu igrał. Zobaczywszy zdala Salomona, rękę ku czapce podniósł, rogi nagle złożył, pochylił się i salutując go, zawołał:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.