Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Siadł potem na zydlu.
— Słuchaj, a potrafisz ty mi buty zdjąć?...
Była to operacja już mi naówczas z teoryi znana, ale praktyki brakło.
— Dla czegóż? — odparłem.
W istocie z najlepszą wolą podjąłem się rzeczy nad siły. Niewiadomski siadł i przewidując że mu skórznie do obrzękłych nóg przywrzały, oparł się o zydel. Chwyciłem za but. Ciągnę, krew mi do głowy uderzyła — ani sposobu.
Mostowniczyc kręci nogą aby mi pomódz, męczymy się oba, syczym, aż nagle but się zluzował i ja z nim poleciałem do ściany padając głową o nią.
Poczciwy Niewiadomski z jedną nogą w onuckach skoczył do mnie ratować, objął mi głowę, począł się użalać... Dobre jakieś miał serce, więc na stłuczenie choć guz i siniec był, nie zważałem.
Drugi but poszedł łatwiéj. Zachwiałem się tylko i nie padłem. Pogłaskał mnie jeszcze i odprawił.
Widziałem jak ukląkł potem, ręce złożył, koronkę dobył i modlić się począł.
Jam téż umiał pacierz i odmawiałem go, ludzi modlących się widywałem nie mało, ale takiéj jak jego modlitwy — nigdy.
Nie mogłem oczów odwrócić od niego. Bił się w piersi, jęczał, zdawało się że z kimś rozmawiał, że