Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

płakał. Wzdychał ciężko... mruczał, wywoływał imiona świętych głośno, i wytrwawszy tak na modlitwie mało nie do północy, opończą się otuliwszy spać się położył. Zaledwie głowę do siennika przytknął, bo poduszki nie było, chrapać począł.
No — i chrapania téż takiego jak jego nie słyszałem nigdy, bo przez sen świstał, zgrzytał, burczał i wydawał głosy takie, że strach mnie porywał.
Zagraj kilka razy zbudzony — zaczynał warczeć i nim się z tą muzyką oswoił, tak jak ja usnąć nie mógł.
Wstał do dnia, i naprzód znowu do modlitwy kląkł, odprawił ją, potem do studni poszedł się myć, i już gotów był, gdy Salomon dopiero się zbudził.
Zobaczywszy go Mostowniczyc zaraz i śmiać się i wesół być począł, a jam się domyślił że to czynił za gościnę humorem płacąc, bo gdy sam został usta mu zapadały, czoło się marszczyło i stał posępny.
Z Salomonem, który wiele do gadania nie miał, rozmowa ich w ten sposób się toczyła że on go bawił, prawił mu, tamten śmiał się. Widać było że Mostowniczyc od niego dużo rozumniejszym musiał być — ale temu, jak on się zwał, dziecku natury — wygodnie było i w tym dworze i z tym człekiem. Wypoczywał...
Gdy mu się mówić znudziło, szedł do swojego węzełka, w którym miał skrzypki, dobywał je, stroił,