zaczynał z niemi wzdłuż chodzić po ganku i grać a niekiedy podśpiewywać.
Naówczas nietylko Salomon z atracją największą, ale co było ludzi w sąsiedztwie, baby z folwarku, podchodzili ku gankowi i słuchali. On zaś gdy grał, ani widział nic, ani słyszał, i w sobie zatopiwszy zapominał o świecie całym.
Twarz mu się mieniła, stawała surową, smętną, — prawie straszną. Muzyka była osobliwa, czasem rozdzierająca aż się płakać chciało, to warjacka jakby drwił i szydził z ludzi i z siebie...
Gdy grać przestał nareszcie, a nie łatwo mu było ze skrzypką się rozstać — padał na ławę zmęczony jakby pół dnia młócił w stodole.
A i to było szczególne, że gdy sobie baraszkowali z Salomonem, stary był z nim za pan brat, a gdy Niewiadomski grał patrzali nań wszyscy z uszanowaniem, ze strachem jakimś jakby na innego człowieka. Bo téż w istocie stawał się niby drugim a daleko większym od pospolitego.
Salomon i on pili wódkę co najmniéj cztery lub pięć razy na dzień — lubili ją oba, alem ich pijanymi nie widział, tylko rozochoconymi. A Niewiadomski gdy się rozochocił był dziwnie dobry i łaskaw. Wszystkich kochał; i nad każdym się użalał — Biedactwo!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.