Wyobrażałem sobie że nauka ta straszną i twardą być musiała. Nie chciało mi się jéj wcale.
Nazajutrz gdym posługiwał im przy obiedzie, słyszę Mostowniczyc się odzywa do Salomona:
— Słuchajno, królu Salomonie. Ja tu nie mam co robić — wiesz? oto tego durnia (wskazał na mnie) nauczyłbym czytać.
— Jeszcze czego! uczyć czytać! — zakrzyknął Salomon. — Czyż asindziej, z pozwoleniem, oszalał! A to mu na co? To przybłęda jest znajda... b... Dopiero by mu się zachciało nie wiedzieć czego! Chamowi tylko dać trochę oleju, zobaczysz co z niego wyrośnie.
Niewiadomski słuchał głową kiwając.
— Widzisz, królu Salomonie, gadasz tak jak żółtobrzuchy. Im się to przebacza, oni temu niewinni, bo się w tém urodzili i zrośli... ale nam, dzieciom natury — nie godzi się tak mówić!! Takiemu urwisowi jak dasz abecadło, to jakbyś mu dał majątek... Dla czego on nie ma nauczyć się Pana Boga chwalić, — i do rozumu przyjść dla czego? Dla tego że go znaleźli pod płotem??
Salomon nie śmiał przeczyć, ale się marszczył.
— Niech Pan Bóg uchowa — rzekł cicho — jakby się Skarbnikowicz dowiedział... dopierobyśmy się mieli z pyszna.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.