Z powodu téj nauki Niewiadomski się u nas dłużéj zasiedział niż chciał, musiał się Salomonowi akomodować, śmieszyć go, bawić, dworować mu aby nie przepędził.
Gdym cudem jakimś począł już nieźle czytać bez sylabizowania, jednego wieczora Mostowniczyc wzdychając oznajmił mi że musi iść ztąd. Na płacz mi się zebrało, bom się do niego tak przywiązał, jak Zagraj do mnie.
I jemu łzy się zakręciły w oczach.
— Trzeba iść — rzekł — a ty, dudku, nie chwal się z tém co umiesz... Chowaj to jak skarb, bo to skarb jest... Ja tędy wędrując, bo się ciągle po okolicy włóczę, przyniosę ci lepszą książkę, z któréj byleś chciał, nauczysz się sam dużo rzeczy — ale chowaj ją żeby ci jéj nie odebrano!! Kto wie a jak na człeka urośniesz, będę miał z czém stanąć przed Panem Bogiem...
I coś dodał po łacinie...
Gdy poczciwy ten człek o kiju, ze skrzynką na ramionach i elementarzem w węzełku wyszedł za wrota, łzy mi się polały z oczów... Myślałem tylko czy on téż mi słowa dotrzyma...
Tymczasem jednego dnia, już o przymrozkach, spadł nam jak piorun z jasnego nieba Chwostowski, ale sam jeden, zły, niemal oszalały. Dano mu na Ukrainie nie kolza ale arbuza.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.