Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Na cały świat się gniewał.
Salomonowi dał nogą przy pierwszém spotkaniu, co on mi oddał policzkiem, bez żadnéj winy i raczéj tylko aby się rankoru pozbyć.
Zaczęto potém spraszać gości i hulać. Byłem wobrotach wielkich, bom jeden na wszystko starczyć nie mógł. Czasami nocą czytałem myśląc a nuż ja czytania zapomnę? Naówczas chwytałem książkę Salomona i po nocy przy drzazdze, gdy wszyscy spali — na niéj sobie przypominałem czytanie.
Jeszcze to hulanie trwało, gdy o południu jakoś w adwencie, przywlókł się mój Mostowniczyc, ale na mnie ani spojrzał.
Wzięli go panowie zaraz do izby, gdzie musiał im na skrzypcach grać, śpiewać i błaznować. Jam się tam posługując uwijał, w tych pierwszych butach które były długo marzeniem mojém, zaglądałem w oczy Niewiadomskiemu. Jakby mnie nie chciał znać. Prawdę rzekłszy, zły być począłem na niego.
Granie i śpiewanie przeciągnęło się do późna, a takie wzbudziło śmiechy i klaskania a tupanie że się dworek trząsł. Po północy już widzę wchodzi uznojony, zasępiony, jak zbity mój Niewiadomski... Szuka mnie oczyma. Stałem w kącie... Przyszedłszy do mnie sam, pogłaskał po głowie, i wskazał na węzełek swój.
— Książka jest — ale sza! i pilnuj.