i uniżenie go witając. Jeden Salomon milczący, zapłakany najmniéj mu nadskakiwał.
Na pierwszy rzut oka można było poznać w wikarjuszu człowieka bojaźliwego, zahukanego, nie pewnego siebie. Dziedzictwo które nań spadło więcéj się zdawało go przerażać niż cieszyć. Mówił mało, oglądał się, kłaniał, wzdychał i dopiero gdy proboszcz przybył ożywił się nieco. Poszli razem do pokoju nieboszczyka i tam się na rozmowę długą zamknęli, z któréj jakby zrekonfortowany wyszedł blady ks. Brzeski.
Panna Walerja zajęła się nakarmieniem go, a że Salomon dla ustawicznego płaczu zniedołężniał, na mnie przypadła posługa.
Gdym się do ks. Brzeskiego zbliżył, pogłaskał mnie po głowie, widać do dzieci przywykły, a ja go w rękę pocałowałem.
Panna Walerja przytomna na zapytanie, com za jeden był, usta zesznurowawszy, nie jasno jakoś objaśniła żem — sierota, znajda... z pod płotu. Nie mogłem jéj tego mieć za złe, bo prawda była, a mnie się zdawało wówczas że to raczéj litość niż wzgardę obudzić było powinno.
Odbył się potém pogrzeb bardzo uroczyście, na który, ponieważ Skarbnikowicz miał wielu przyjaciół, zjechała się moc nadzwyczajna obywateli, nawet z dalszych stron. Żal był powszechny — okazało się że Chwo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.