Jam moje węzełki już miał spakowane, i przy woźnicy na przedzie otrzymawszy miejsce, ruszyłem na wieki żegnając kąt ten w którym dla mnie istotne życie się poczęło.
W wigilję wyjazdu nietylko pozwolił mi, ale zalecił wikary abym pierwszych moich opiekunów pożegnał.
Czasu pobytu we dworze, mało widywałem Borysiaków, oni téż zupełnie się mnie wyrzekli, wiedząc że do nich nigdy nie powrócę, bo co się raz do dworu dostało, już się na wioskę nie zdało.
Gdym do chaty przybiegł, była w niéj tylko sama gospodyni z Marychną i stara Prakseda Salomoniakowa. Ta co mi tak jak matką była, przywitała mnie dosyć dobrze, ale staruszka ani spojrzeć nie chciała. Poczęły się pytania... obstąpiono mnie. Borysiakowa dała chleba i sera. Musiałem opowiadać wszystko — więcéj o drugich jak o sobie.
Ani wielkiéj radości, ani smutku nie dostrzegłem na twarzach... Nie zazdrościł mi téż nikt... Gdym wychodził jedna Borysiakowa wyprowadziła mnie za próg i powiedziała — z Bogiem. Prakseda Salomoniakowa plunęła za mną głośno...
Rad byłem podróży, bo mi się wiele rzeczy śniło które mogły z niéj wyrosnąć, alem odjeżdżając płakał. Salomonowi padłem do nóg. — Zagrajam uściskał...
Płakałem może z półtoréj mili, daléj — daléj już
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.