Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

jak niegdyś Malowany Świat, począł mnie żywy i rzeczywisty zajmować.
Wystawiałem sobie, nigdy daleko za wisznice wiejskie nie wychodząc, że wszystkie wsie i dwory były zupełnie do naszego podobne. Gdy mi się poczęły nawijać na oczy coraz to nowe widoki, rzeczy których nie oglądałem jako żyw — musiałem dla ciekawości niezmiernéj o płaczu i smutku zapomnieć.
Na drodze było kilka miasteczek, kościołów wielkich murowanych, dworów piętrowych — które mi się dziwnie wspaniałemi wydały...
Cóż dopiero gdyśmy do Lublina wjechali i jeszcze w dzień targowy, rano, gdy mnóstwo wozów, ludzi napełniało ulice i rynki, gdym zobaczył wojsko, posłyszał bęben — spotkał pańskie karety, hajduków, dwory...
Był to jakby sen dla mnie — którego rzeczywistości uwierzyć było trudno. Wśród tego tłumu i gwaru, zdawało mi się że ja mizerny i mały zduszony i zgnieciony być muszę. Trworzyło mnie to niesłychanie podbudzone życie, ten pośpiech z jakim się ludzie obracali, głosy wrzawliwe, twarze zuchwałe, postawy zamaszyste. Myślałem z obawą jak ja tu żyć potrafię i obronić się od zguby...
Szczęściem bez szwanku dostaliśmy się na wikarję ks. Brzeskiego, do murowanego budynku, w którym on dwie izby ciemne, sklepione zajmował — mając komórkę dla sługi, i schówkę na rzeczy...