Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

Smutne to było mieszkanie — a sprzęt bardzo skromny, dostatku wcale nie oznajmował. Pozostały przy domu dawny sługa ks. wikarjusza, dobrze odemnie starszy Todoś, mieszczańskie dziecko, przyjął nas w progu. Z oczów mu patrzała bystrość wielka, ale i łotrowstwa trochę...
Zmierzył mnie ciekawemi oczyma nie bez jakiejś zazdrości, lecz musiałem mu się wydać zbyt mizernym, abym miał wzbudzać obawę, ksiądz który miał tu wiele do czynienia, zdał mnie na opiekę Todosia, zapowiadając ażeby się ze mną dobrze obchodził.
Pierwsze chwile po strachu który mnie ogarnął w ulicy, pełne były trwogi. Mieszkanie samo robiło wrażenie smutne...
Mury były chłodne i jakby wilgotne... Wrzawa uliczna nie dochodziła tu — milczenie było cmentarne. Zaledwie przeodziawszy się ks. Brzeski wyszedł z domu, a ja pozostałem z Todosiem, który wziął się do egzeminowania mnie z precedencji i jak do tego przyszedłem, że ks. Brzeski wziął mnie na kark sobie.
Todoś obchodził się ze mną jako mąż dorosły z dzieckiem, pogardliwie i dumnie. Ksiądz mu zapewne powiedzieć już musiał że mam chodzić do szkółki, bo mi zaczął malować w barwach bardzo jaskrawych co mnie tam czekało. Zdawało się że znajdował w tém przyjemność aby mnie nabawić trwogą.