dzić do szkoły, napomykając że mógłbym wstąpić do seminarjum i poświęcić się stanowi duchownemu.
Nie miałem ja nic przeciwko temu, ale szczególnego powołania do sutanny nie czułem.
Jednakże jeśli gdzie to tu nabraćbym go był powinien. Opiekun mój był kapłanem głębokiéj wiary, pobożnym, w pełnieniu obowiązków niesłychanie gorliwym. Czas którego nie spędzałem w szkole, lub na posługach, schodził w kościele zwykle, służeniu przy mszy i nieszporach i na praktykach religijnych. Byłem téż pobożnym, ale — śniło mi się co innego nie suknia kapłańska, którą ks. Brzeski za najdostojniejszą na świecie uważał.
Pomimo spadku który nieco polepszył położenie opiekuna mojego, był on tak dobroczynnym, tak nieopatrznym i łatwego serca, że gdym już do szkół wstępował jasném było dla mnie iż stawałem mu się ciężarem.
Usługi moje nie mogły tego opłacić co wydawał na odzież, książki, i wyżywienie moje. Nigdy on mi sam nie dał tego poznać — lecz mnie się oczy otwierały, a Todoś téż nie szczędził mi wymówek że ja tu darmozjadem jestem na łasce. O sobie tego nie mówił, choć w istocie nie robił prawie nic, wyderkafy miał różne, po mieście się włóczył, często napiły powracał, księdza oszukiwał i czasem mu jeszcze co burknął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.