— Niech pan sam z ks. Wikarym pomówi o tém, jam gotów.
— A no, dobrze — odparł bakałarz i poszedł.
Drugiego dnia gdy jakoś nic słychać nie było, myślałem że się to rozchwiało, aż wracając ze szkoły znajduję Wikarego chodzącego żywo po izbie.
— Cóż to ci się u mnie sprzykrzyło? Źle ci? Był u mnie Karpowicz. Co to jest? chcesz na swój chleb iść?
Padłem mu do nóg.
— Ojcze mój! — zawołałem — całe życie służyćbym ci gotów i nie odsłużyłbym coś ty uczynił dla mnie — ale, Bogiem się świadczę, czuję żem jest ciężarem. Nie wiele usłużę a kosztuję dużo... Czemuż gdy Bóg siły daje i sposobność nie zwolnić dobrodziejowi ciężaru?
Ksiądz, jak był skłonny do łez, rozczulił się, rozpłakał, począł mnie ściskać — i nie miał co odpowiedzieć.
— Dla tego jednego — rzekł cicho — aby cię ten Todoś niepoczciwy nie psuł, gotowem cię puścić.
I wnet się poprawił ks. Brzeski.
— Nie powiadam ja ażeby z tego Todosia nic być nie miało. Jest w nim i dobrego wiele, ale nim się to piwo wyburzy! To natura inna.
Potém zakłopotał się tém że do Karpowicza iść miałem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.