Kto go piérwszy raz widział, niepodobna było nie dać się olśnić jego wymową i gorącością z jaką rzucał się na wszystko — ale późniéj każdy się rozczarowywał.
Pani Karpowiczowa, kobiéta płomienistego oblicza, zła, krzykliwa, istną była Ksantyppą. Ani mąż którego doskonale znała, ani my, ani sługi nie mieliśmy z nią spokoju nigdy.
Cały dzień na nogach, w poprzydeptywanych na bose nogi wdzianych trzewikach, zabrukana, rozczochrana, straszna, chociaż sama nie robiła nic, wszystkiémi poniewiérała. Sługi biła, studentów popychała, mężowi téż się dostawało, szczególniéj za nieustanne włóczęgi, bo domu nigdy nie pilnował...
Karpowicz znosił te burze domowe z wyższością człowieka, który z istotą upośledzoną, słabą w spory się wdawać miał za rzecz sobie uwłaczającą. Wybuchał rzadko i to tylko gdy małżeństwo było sam na sam. Naówczas krzyki i płacze oznajmywały że przychodziło do — faktów. Zgoda następowała przez samą naturę rzeczy, przeciwnicy jednali się natychmiast gdy przeciwko wspólnemu wrogowi występować przyszło.
Dodawszy do tego dwie kłótliwe sługi i siedmiu chłopców, których tylko największą grozą dawało się utrzymać — można mieć wyobrażenie o atmosferze domu do którego się dostałem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.