Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

W początkach w niemém osłupieniu patrzałem na to, jejmość w piérwszych dniach była jeszcze dosyć łaskawą — lecz wkrótce czynnym mi być przyszło...
Znalazłszy się raz wśród takiego chaosu, musiałem szukać jakiegoś modus vivendi.
Dzieci wziąłem w rygor, ale starając się wmówić im że i dobrym być potrafię, gdy zasłużą. Potrafiłem w nich obudzić zaufanie i przekonanie że obronić je będę się starał od niesprawiedliwości.
Pani Karpowiczowa jak tylko pewną powolność i skłonność do łagodności postrzegła we mnie, siadła zaraz na korrepetytora.
Przy zamkniętych drzwiach usiłowała wmówić we mnie że tu bez dyscypliny, linji, rózek i rygoru nic dobrego być nie może.
— To szujna hałastra, to wisielcy, powiadam asanu. Gdyby człowiek Boga w sercu nie miał, to tylko siec, siec a ducha słuchać — bo inaczéj z témi łotrami nie można...
Karpowicz gdy raz mnie zainstalował, prawie się już nie mięszał do niczego, a że w domu stół był zły, słonina iłka, tłuszcz stary, smalec popsuty, mąka stęchła, — gdy się wyniósł z rana, rzadko inaczéj jak późno w nocy powracał.
— Pan Bóg mnie tym nygusem pokarał! — mówiła żona.