— Stój!
Gdym głos posłyszał, omylić się już nie mogłem, przypadłem go całować po nogach. Był to mój własny, poczciwy Mostowniczyc, który ze mną i z Zagrajem w kredensie sypiał.
— Jak Boga kocham — krzyknął — toś ty Roszek? A Komenjusza masz.
Począł się śmiać, ale mu w oczach łzy stanęły.
— Przysiądź że się na stopniu — zawołał — to mi opowiesz jakeś się tu dostał. Pan Bóg przy dziecięciu! Same cuda! Widzisz i ja z żebraka wyszedłem na Sampana. Same cuda!!
Stanąłem na stopniu, a dla bezpieczeństwa Mostowniczyc za kołnierz mnie przytrzymując do gospody jechać kazał.
Tu jeszcześmy się nie rozgościli, gdy mi zaczął i opowiadać.
— Widzisz, co to jest opatrzność Boska... Raz już byłem z kretesem ojcowiznę stracił, ani mi się śniło abym kiedy do majątku przyszedł. Nie powiem nawet żebym bardzo na biedę moją narzekał. Dziecko natury, chodziłem swobodnym, ludzi zabawiając i dając im nauki owinięte w żarty... No — przybolało się, przymierało głodem — ale się żyło.
Trzeba było ażeby mi stryisko zmarło, o którym zapomniałem, który mnie nie znał. Nie miał biedak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.