miałem pociechy że panna Filipina z uśmiechem główką mi kiwnęła, a potem, gdy już woźnica konie zaciął, odwróciła się jeszcze ku mnie, za co na me oczy widziałem, jak od matki kułakiem po plecach dostała.
Nos zwiesiwszy poszedłem do konia mego i pojechałem do Zawrocia. Okrutnie mi dziewczęcia żal było — a z Fabusiem coraz będąc zimniéj, i daléj odpychany od niego, począłem myśléć że najlepiéj by było precz się ztąd oddalić, aby nie patrzeć na to i serca sobie nie psuć.
Fabusia znałem już teraz dobrze.
Nie był zły, ale namiętny i płochy, pochlebcy go psuli. Jam mu prawdę mówiąc surową, nie mógł być miłym. Miał takie dnie że mnie ściskał, całował, obdarowywał, przyznawał prawdę, obiecywał słuchać, lecz gdy go pasja jaka opanowała wówczas na wszystko zapominał, hardym się stawał, i nawet przykrem słowem gotów był poczęstować.
Wisiałem przy nim nie wiele już czując się potrzebnym, pozycja była bez przyszłości — ale odstawszy ztąd gdzie się podziać?
Nie wiele znając świata o palestrze myślałem. Charakter ręki miałem dobry, łaciny się wyuczyłem w szkołach ile było potrzeba — nic jużbym miejsca dependenta nie znalazł? a choćby skryptora i kopisty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.