Powziąwszy myśl tę zbierałem się wyprosić na dni kilka do Lublina, aby tam kondycij nowéj poszukać, gdy jednego dnia — Deus ex machina, zjawił się z jakiemś wesołem towarzystwem przyciągnięty tu Mostowniczyc Niewiadomski.
Bóg jeden wie jak mu byłem rad.
W gankum go za kolana pochwycił.
— A to ty — komenjuszu mój — zawołał. Ot widzisz góra z górą... a co tu robisz?
Powiedziałem mu w słowach kilku, ale nie było na rozmowę czasu, bo go ciągnęli do izby, gdzie się po nim wielkiego przyczynku wesołości spodziewano. Sławny był ze swych facecji, piosnek i dykteryjek Mostowniczyc.
Szedłem za nim. Prezentowano go Podstolicowi.
— Czołem! czołem! — przemówił kłaniając się. — Cieszę się że dziedzica wielkiego imienia i majętności poznaję. Miałem szczęście i szanownego rodzica znać gdym jeszcze ze skrzypką chodził per pedes apostolorum. Widzę, że w ślady jego nie wstępujesz i masz słuszność. Stary sknerą był, żyć nie umiał. Acindziéj nauczysz się wiele puszczając fortunę na cztery wiatry jak ja — a potem dopiero i rozum i experencja i wszystko nań spadnie z nieba. Każ dać wódki.
Fabuś i inni się śmieli.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.