W gmachu stała, simplicissime ubrana, z rękawami zakasanemi, w czepcu na bakier, wdowa.
Zobaczywszy mnie i wóz zawracający do bramy znikła.
Z jednego okna wyjrzała głowa z długiemi kosami, z rumianą twarzyczką i prędko się cofnęła.
Weszliśmy do środka.
W izbie gościnnej ubogo było bardzo, żywej duszy w niej, a przy jednym stołku motowidło ogromne i kłębki. Musieliśmy czekać aż Hryniecka się przybrała. Weszła wreszcie i zobaczywszy Niewiadomskiego w ręce plasnęła, potem wejrzała na mnie i zasępiła się.
— Będąc w sąsiedztwie — począł stary całując ją w rękę — nie chciałem was minąć! A oto ten kawaler był tak grzeczny, że mi się ofiarował najbliższą przeprowadzić drogą! Cóż u asindzki słychać? Ów wiekuisty proces z Żylewiczem... skończony...
Hryniecka gdy wspomniał Żylewicza, o wszystkiém zapomniała.
— Łotr! zbój! pieniacz! fałszerz! — poczęła. — Nie tylko że nieboszczyka zagryzł i zamęczył, nad wdową i sierotą się znęca... do torby mnie chce przywieść...
Gdy to mówiła ze drzwi po za nią ukazała się buzia panny Filipiny i oczymaśmy się przywitali. Byłem jak w raju...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.