Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

skąpił, ale łaskę miałem u lichwiarzy! Mieszkała na strychu! Ogień była dziewczyna!
Westchnął, gładząc łysinę.
— Widzę, że ci się spowiadała szczerze.
— Nawet i z tego co nieprawda — dodał komornik, bo jużciż męża miała i jest wdową.
— No, z mężem, widzisz — rzekł pan Józef — to tak samo jak z teatrem. Nie pytano ściśle o ślub... a żyła z panem Brombergiem lat kilka i była u niego panią w domu. Zawsze to coś znaczy.
Komornik przestał pytać, posmutniał, widział, że nie kłamała w istocie, musiał więc to sobie jakoś inaczej ocukrować aby przełknąć.
Po namyśle, wyszedłszy od Mahońskiego, powiedział sobie:
— To mi wszystko jedno. Powinien się był z nią ożenić! Nie ożenił się, jego wina! Co mi tam!
Wytrzymawszy tego dnia, wedle danego słowa, i nie idąc nawet na Miodową ulicę, aby nie mieć pokuszenia wstąpić do niej, komornik trzeciego już dnia nie wytrzymał i o dwunastej popędził.
Drzwi przedpokoju stały otworem, służącego nie było, wszedł więc nieanonsowany do salonu.
Na kanapie siedział podparłszy się o stół, z głową w rękach, baron Mahlhagen. Podniósł oczy na wchodzącego. W salonie meble były porozstawiane w nieporządku, drzwi wszystkie pootwierane a z głębi mieszkania dobywały się jakieś głosy obce, nieznane.
— Co to jest? — zawołał komornik.
Baron podniósł głowę.
— To pan nic nie wiesz?
— A cóż mam wiedzieć?
Mahlhagen śmiał się gorzko.
— Hę, hę! nie ma naszego gołąbka, niema! fru, fru, uleciał.
Wstał z kanapy i zbliżył się do komornika.