Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— My oba z panem w żałobie. Pan istotnie nic nie wiesz?
— Nic nie wiem! — krzyknął przestraszony Pampowski — cóż mam wiedzieć? — powtórzył.
— Zadrwiła z nas obu — dodał baron — Afanazy Piotrowicz ją zabrał i pojechali.
— To nie może być? — zawołał komornik.
— Ale, nie może — śmiał się Mahlhagen — trzeci dzień temu, uciekli w nocy. Tego się dawno można było spodziewać. Jam nie był ślepy, a, nie chciało mi się wierzyć takiemu szelmostwu, bom ja jej przecie ofiarował — (wstyd mi) — ja się z nią chciałem żenić! Była dla mnie z początku bardzo dobrą, potem ten milioner, ta baryła, to chłopisko kupiło ją brylantami nie brylantami... No, zobaczymy jaki z tego będzie koniec?
Z drugiego pokoju wyszła dawna towarzyszka Brombergowej, Abakowa, trzymając się w boki, w humorze wcale niezłym. Popatrzała na obu obżałowanych i roześmiała się.
— Dzień dobry, komorniku — odezwała się drwiąco, — tu do was liścik jest. Ale co wam z tego, wolelibyście żeby ta była co go pisała. Adie! nie zobaczycie jej. Wzięli ślub i pojechali.
— Wzięli ślub? — zawołał baron — wzięli?
— A pewnie, ja byłam przecie na nim — mówiła stara — onaby nie zrobiła tego głupstwa, żeby mając dwóch co się żenić chcieli, trzeciego wybrała... bez ślubu...
Człowiek dobry, słowo daję, ona z nim będzie szczęśliwą, choć go do rany przyłożyć! I niezazdrosny, a jej takiego było potrzeba, bo wiater kobieta, a serce dobre.
Nie mieli już nic więcej do słuchania. Pampowski uczuł jak mu nogi odejmowało, robiło się słabo, musiał siąść. Baron nałożył czapkę na głowę i świszcząc fałszywie wyszedł.