— Ale wstydźże się! — zawołał Mahoński — cóż znowu? dla jednej płochej kobiety takie historye wyprawiać. Ona tego nie warta... Co u licha!
Komornik powtórnie milcząc podniósł głowę, popatrzył oczyma osłupiałemi, zadumał się i nic nie odpowiedział.
— Ale to, z przeproszeniem, idyotyzm! śmieszność! otrząśnij że się z tego, sensu nie ma w tym srogim żalu, kiedy skakaćbyś powinien, że cię uratował ten poczciwiec...
Pampowski jakby nie słyszał, milczał, chudemi rękami przebierając frędzle fotelu, myślą był widocznie gdzieindziej.
Mahoński chodził po pokoju prawie gniewny.
— Ubierz się, wyjdź, chodźmy razem na obiad — zawołał — rozerwiesz się...
— Nie chcę, nie chcę! — odparł komornik — nie mogę, chory jestem.
Odwrócił głowę, Mahoński sądził, że z bezsilności człowieka skorzysta.
— Mówiono mi, że ta waryatka, która nas wszystkich bez sumienia obdzierała, miała jakoby wrócić ci pieniądze, które jej dawałeś? Hę? To cud? Można ci go powinszować.
Ale, słuchaj no, kiedy znowu jesteś przy pieniądzach, daj że mi, bo gwałtownie potrzebuję. Lewenstern mnie zarzyna, Goldmeyer chce tradować, a tu psie czasy, grosza nie mogę znikąd dobyć.
— Nie mam! nie mam! — przebąknął komornik — nic mi nikt nie oddał, bo bym nie przyjął.
Ręką uderzył po krześle i zapatrzył się w okno.
Pan Józef zafrasowany, wysłuchawszy odpowiedzi z pogardą popatrzył na siedzącego.
— Trup jesteś, tfu! Baba ta cię zgalwanizowała na chwilę, a teraz licho cię weźmie, jeżeli się nie otrząśniesz...! Ani ludziom ni sobie.
Nałożył kapelusz na głowę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.